Prolog – Konferencja: III

Obudził go smród lizolu, tak intensywny, że zdawał się wżerać w mózg. Gwałtownie otworzył oczy. Po chwili świat wokół przestał wirować, a po kilku kolejnych ustabilizował się na tyle, by Niv ponad wszelką wątpliwość mógł stwierdzić, że znajduje się w zamkniętym pomieszczeniu. Widział jedynie gołą żarówkę, wiszącą jakiś metr nad jego twarzą. Chociaż tliła się ostatkiem sił, oślepiała go na tyle skutecznie, że dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że stoi nad nim dwóch rosłych mężczyzn w kominiarkach.

Na ich widok szarpnął się, ale ręce i nogi miał przywiązane do dziwnego mebla, nieodparcie kojarzącego się z fotelem dentystycznym. Wetknięty w usta knebel stłumił krzyk.

Mężczyźni w kominiarkach zniknęli z pola widzenia, a potrącona przez jednego z nich żarówka kołysała się teraz pod sufitem, na przemian to oświetlając, to pogrążając w ciemności ścianę z blachy falistej. Strach powoli ustępował miejsca dziwnemu poczuciu odrealnienia, a także narastającej rezygnacji. Niv, pozbawiony głosu i możliwości ruchu, poczuł się bezradny jak nigdy dotąd. Ale więzy, ból głowy i nasilające się mdłości były niczym w obliczu czarnych myśli, które kłębiły mu się pod czaszką, podpowiadając, że jego życie właśnie rozpadło się na kawałki.

I pomyśleć, że wszystko przez te przeklęte robociki! Nie powinien ich nazywać nanobotami, tylko rakobotami. Pieprzyć myszy, u których przyspieszyły rozwój nowotworów, pieprzyć te, u których go wręcz wywołały! Właśnie rakowaciało całe jego życie. Skupiony na tym utopijnym projekcie, stracił wszechstronność, z której niegdyś był tak dumny. Profesor Bielawski dziś wyśmiał go, kiedy powiedział, że chce je pokazać środowisku naukowemu. Czyżby już wcześniej zrozumiał, jak idiotyczny był to pomysł?

Życie prywatne prezentowało się jeszcze gorzej. Przeważnie był sam, a jeśli już z kimś się wiązał to na krótko, bo zaraz coś partaczył. Tak jak i tu – poznał cudowną kobietę, ale śmiertelnie ją obraził, karmiąc się jakimiś chorymi domysłami.

A teraz? Tkwi tu związany jak baleron, ledwie może poruszyć dłońmi i jest bliski zadławienia się własnymi wymiocinami.

Z drugiej strony… Czy rzeczywiście zasługiwał na lepszy los? Czy to robociki były wszystkiemu winne? Może po prostu to on nie potrafił niczego zrobić dobrze? Może Bielawski przyjął go z litości? Jego rodzice też się cieszyli, kiedy dostał posadę w Tel-Awiwie – nawet oni mieli go dość.

Szarpnął się desperacko, ale jedynie wzmógł ból poranionej stopy, przypominający mu, że wciąż miał na sobie te przeklęte buty, na zakup których musiał zapożyczyć się u kolegi.

Chciał zawyć z rozpaczy.

—  No, zaczynamy! — Za plecami Niva rozległ się nienaturalnie metaliczny głos. Oparcie fotela natychmiast poleciało w dół, w efekcie czego teraz leżał z głową poniżej bioder. Czarne myśli pierzchły niczym spłoszone wrony, a ich miejsce ponownie zajął strach.

Niższy z mężczyzn, wyglądający jak średnio wypasiony niedźwiedź, stał nad nim ze szmatą ociekającą wodą. Przykrył materiałem twarz Niva i swoją wielką łapą docisnął mu głowę do oparcia. Zanim Niv zorientował się, co się w ogóle dzieje, struga wody wylała mu się na twarz, zalewając po kolei nos, zatoki i gardło.

Organizm zareagował błyskawicznie – paniką. Niv momentalnie zaczął się dusić… dławić… tonąć! Szarpał rękami i nogami, wyginał plecy, wykręcał głowę, ale w żaden sposób nie mógł uwolnić się od brutalnego napływu gęstej niczym smoła cieczy, odcinającej wszelki dopływ powietrza. Próbował ją wypluć, wykrztusić, połknąć, ale było jej po prostu za dużo i z każdą chwilą coraz szczelniej oblepiała mu twarz i wnętrze czaszki. Struga za strugą, jej zimne macki sięgały coraz głębiej w każdą możliwą szczelinę i było kwestią sekund, gdy ostatecznie wedrze się do płuc, by wyżąć je z resztek powietrza!

Gdzieś tam tliła się bardziej racjonalna myśl, że grawitacja jest jednak po jego stronie, że leżąc w tej pozycji, nie ma prawa się utopić. Jednak dla oszalałego zwierzęcia, które zawładnęło jego umysłem, był to argument oderwany od rzeczywistości równie mocno, jak naukowy postęp dla myszy zdychającej na indukowany nanobotami nowotwór. Rzeczywistość była tu i teraz – w zalanych drogach oddechowych, płucach pękających od dwutlenku węgla i bezsensownej walce z żywiołem, której nie miał szans wygrać.

Wreszcie woda przestała płynąć, ucisk na czole zelżał, a z twarzy zniknęła przeklęta szmata. Niv błyskawicznie przekręcił głowę na bok. Krztusił się, jednocześnie zachłannie chwytając drogocenne powietrze.

Gdy wreszcie utwierdził się w przekonaniu, że znowu może swobodnie oddychać, uczucie ulgi niemal wprawiło go w ekstazę. Radość nie trwała jednak długo, wyparta przez gorzką świadomość, że jego sytuacja nie uległa żadnej poprawie, i że w każdej chwili któryś z dżentelmenów w kominiarkach może uznać, że czas na powtórkę. Psia wdzięczność, z jaką spoglądał dotąd na swojego zbawcę – tego, który kilka chwil wcześniej tak wspaniałomyślnie zabrał mu łapę z czoła – przerodziła się w bezsilną nienawiść. Próbował się jej uchwycić, ale wkrótce i ona rozpłynęła się w napierającym ze wszystkich zakątków ciała i umysłu strachu.

Ze łzami przerażenia patrzył na oprawców, próbując przewidzieć ich następny ruch. Przecież nie robią tego dla zabawy. Przecież muszą mieć jakiś cel!

Pochłonięty grozą, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że coś do niego mówią:

—  …bowiem nie sprawia mi przyjemności patrzenie na ludzkie cierpienie. — Głos wyższego mężczyzny okazał się modyfikowany elektronicznie, ale nawet to nie było w stanie ukryć faktu, że kłamie. — Jednak dwadzieścia sekund to trochę za mało. Kontynuuj.

Niv zawył przez knebel.

Niższy mężczyzna – zamiast wykonać polecenie – uważnie przyglądał się więźniowi. Choć kominiarka odsłaniała tylko usta i oczy, Niv był pewien, że dostrzega na jego twarzy troskę.

—  Nie lepiej najpierw zadać mu pytania? — Jego angielski pobrzmiewał twardym, słowiańskim akcentem.

Niv nerwowo pokiwał głową z aprobatą, ale nikt tego nie zauważył.

—  Pytałem cię o zdanie? — W elektronicznym głosie słyszalny był złowrogi warkot.

—  No. Kiedyś mnie pan zatrudniał.

—  O! Jednak nie zapomniałeś, kto tu zatrudnia, a kto jest zatrudniany. Lej.

—  Wygląda, jakby chciał nam coś powiedzieć.

—  To powie za chwilę.

—  Albo się załamie. Nie wygląda na twardziela.

—  Mam uwierzyć, że dwadzieścia sekund z łbem pod wodą wystarczy? Nawet ja wytrzymam minutę.

—  To nie to samo.

Wysoki popatrzył nienawistnie na Niva i burknął przez zaciśnięte zęby:

—  Gdyby się bał, trzęsłyby mu się ręce.

—  Po prostu spytaj pan! — Jego kompan powoli tracił cierpliwość. — Polać zawsze zdążymy.

Drugi porywacz wyraźnie się wahał. Niv desperacko próbował dać im do zrozumienia, że idą w dobrym kierunku. Na jego twarzy pojawił się niepewny grymas wdzięczności. Przedwcześnie. Wysoki rzucił okiem na Niva i wycelował weń palcem.

—  No spójrz, młocie, na jego oczy! Nawet on się z ciebie śmieje. Lej!

Niższy mężczyzna pokręcił głową, ale schylił się do stojącego na podłodze wiadra i wyciągnął szmatę. Gdy ją wyżymał, mamrotał pod nosem przekleństwa, które ostatecznie zdradziły jego rosyjski rodowód. Przerażony Niv wpatrywał się w jego ciepłe, brązowe oczy, nim szmata całkowicie przysłoniła mu widok. Nie mógł uwierzyć, że znowu chcą mu to zrobić. Przecież się starał! Przecież chciał współpracować!

Tym razem woda spływała całą wieczność. Lała się wartkim strumieniem tak długo, że przerażenie Niva zmieniło się w obłęd.

Całe dotychczasowe życie zniknęło bez śladu – nawet nie byłby w stanie przypomnieć sobie własnego imienia. Istniał tylko żywioł, ból i pewność, że jeśli w tej chwili nie zaczerpnie oddechu – umrze. Czas mijał, ból narastał, a woda nie przestawała płynąć. Wreszcie i wola życia dała za wygraną. Ciało nadal instynktownie zmagało się z żywiołem, ale umysł pragnął już tylko jednego – by woda w końcu dostała się do płuc i zakończyła mękę.

Ktoś gwałtownym szarpnięciem zdarł mu szmatę z głowy i brutalnie wyciągnął knebel, ale Niv był już tak otępiały, że nawet nie miał siły wypluć wody. Dopiero kilka nagłych uciśnięć klatki piersiowej przywróciło naturalne odruchy. Między kolejnymi spazmami dosłyszał zgrzytnięcie elektronicznego głosu:

—  Trzydzieści pięć sekund? Mówiłem, żeby go trzymać minutę!

Oko Niva zarejestrowało, jak Rosjanin zaciska i rozluźnia pięści, ale jego mózg nie potrafił zinterpretować tego gestu. Podobnie jak wyrazu oczu, z jakim tamten wpatrywał się w jego otępiałą z przerażenia twarz.

—  Gawno.

—  Co?

—  Gówno pan wiesz o torturach.

—  Co tu wiedzieć?! — wrzasnął wysoki, zapluwając się z wściekłości. — Masz go polewać i tyle! Jak na moje możesz nawet na niego naszczać!

—  Lepiej zadawaj pan pytania.

—  A jeśli jeszcze nie jest gotowy?

Rosjanin poruszył jakąś wajchą i oparcie fotela powędrowało z powrotem do pionu.

—  Widzisz pan, ja przez to przechodziłem. Za pierwszym razem, po pierwszej rundzie zdradziłbym matkę. Po treningu utrzymywałem jęzor za zębami przez trzy. Myślisz pan, że ten tu jest twardszy od komandosa?

—  Zobaczymy. Doktorze Sokol, słyszy mnie pan?

Twarz Niva pozostawała niewzruszona. Pustym wzrokiem wpatrywał się w żarówkę, jakby było mu obojętne, czy znowu zaczną go topić, czy poklepią po ramieniu i wypuszczą do domu.

—  Widzisz? Twardziel.

—  Gawno. — Rosjanin pomachał przed oczami więźnia swoją niedźwiedzią łapą. — Widziałem to już. Większość gości doprowadzonych do tego stanu lądowała potem w psychiatryku.

—  Co mi tu pierdolisz? Przecież udaje! Sokol! Albo będziesz gadał, albo naprawdę cię utopię!

Brak reakcji tylko rozjuszył mężczyznę.

—  Do dupy z tym cackaniem się. Starczy tych twoich zabaw! Pieprzona amatorszczyzna… — Odepchnął Rosjanina od fotela i popatrzył z góry na skrępowanego więźnia. — Czas na zwykły wpierdol. Sokol, słyszysz? Albo zaczniesz gadać, albo poczujesz prawdziwy ból!

Niv nie słyszał. Zauważył tylko, że jakiś czarny kształt przesłonił jedyne źródło światła. Ale w końcu… jaką to robiło różnicę?

—  Widzisz pan… — Rosjanin odwrócił głowę Niva i wskazał rozmówcy oczy więźnia, w których praktycznie nie było widać tęczówek. — Ten gość odpłynął do lalandii. Nawet pana nie słyszy.

—  Wystarczy gadania! Przypierdol mu, tylko tak, żeby jutro rano nie było śladów.

Rosjanin drgnął i z niepokojem zerknął na Niva, ale zdawało się, że ten nie pojął ostatnich słów.

—  Możemy na chwilę wyjść? — spytał na pozór łagodnie, lecz coś w jego tonie sprawiło, że wyższy mężczyzna nie zaprotestował.

Rozległ się zgrzyt unoszonych drzwi, a pomieszczenie wypełniło chłodne, nocne powietrze. Mężczyźni zniknęli w ciemnościach. Wkrótce strzępy ostrej wymiany zdań doleciały do uszu Niva. Słów najemnika nie można było rozpoznać, ale elektronicznie modyfikowany głos rezonował z cienką ścianą garażu.

—  Nie dramatyzuj. Powiedziałem, żebyś nie zostawiał śladów, a nie, że chcemy go wypuścić.

—  …

—  Licz się ze słowami, prostaku! Niech myśli, że chcemy po jego śmierci upozorować wypadek, dlatego tak się z nim cackamy. A nawet jeśli nie, to odrobina niepewności ułatwi nam właściwe przesłuchanie.

—  …?

—  Nie mam zamiaru wierzyć w ani jedno jego słowo, dopóki nie przyjedzie wariograf.

—  Co, kurwa?!

—  Przestań się drzeć. Wariograf. Takie urządzenie. Nie stać nas na ryzyko, że okaże się twardszy niż ci twoi kolesie z survivalu.

—  …!

—  Survival, Specnaz, jeden pies. Facet śmieje ci się w twarz, a ty się nad nim rozczulasz.

—  …

—  Bez przesady, codziennie oglądam takie w firmie. Przy rozdzielaniu zadań.

—  …?

—  Widziałeś kiedyś, jakie oczy robią małe kotki, jak je wrzucić do jeziora? Moi pracownicy robią takie same.

—  …?!

—  Kotki nie są teraz ważne! Ważne jest wrażenie tonięcia w gównie. Ta twoja mokra szmata to przy tym chłodny prysznic w upalny dzień.

—  …!

—  Jak to spieprzyłem? Że się stresuje? To chyba dobrze?

—  …

—  Wiesz, ile zapłaciliśmy za ten wariograf?! Mamy gwarancję producenta! A teraz zamknij się i patrz, jak powinno się to robić.

Kilka sekund później drzwi znowu zgrzytnęły i mężczyźni weszli do środka. Wyższy wyjął mokrą szmatę z wiadra i niedbałym ruchem narzucił ją Nivowi na twarz, ale ten szarpnięciem głowy natychmiast strząsnął ją na ziemię.

—  Mówiłem, że udaje? Mówiłem? No, Sokol, teraz to się doigrałeś!

Mężczyzna podniósł szmatę i nachylił się nad Nivem, który zaczął przekręcać głowę na boki. Uciekał nie tyle przed znienawidzonym gałganem, ile przed duszącym smrodem lizolu, który wionął od oprawcy. Lizolu i czegoś jeszcze, czegoś znajomego, czego jednak w tej chwili nie był w stanie zidentyfikować. Odór sprawił, że znowu powróciły mdłości.

—  Leż spokojnie… bo pogadamy… inaczej — wycedził przez za­ciśnięte zęby wysoki, próbując jedną ręką przytrzymać szczękę Ni­va. W szamotaninie coraz bardziej napierał na więźnia, przygniatając go własnym ciężarem. Komfortu nie poprawiał też wyraźny wzwód napastnika, który Niv czuł na swoim brzuchu. — Ożeż ku…!

Oprawca odskoczył jak oparzony, potrącając wiadro. Rosjanin patrzył zdezorientowany, to na powiększającą się kałużę, to na swojego szefa, z niedowierzaniem w oczach ściskającego własną dłoń.

—  Ugryzł mnie, skurwiel! — Spojrzał wściekły na Niva. — Kur­wa! Teraz to dopiero masz przesrane!

Zrobił krok w przód, jednocześnie sięgając ręką za plecy. Rosjanin sekundę za późno zrozumiał znaczenie tego gestu. Rzucił się w kierunku rozjuszonego mężczyzny tuż przed tym, gdy drugie uderzenie kolbą pistoletu pozbawiło Niva przytomności.